15 absurdów PRL, które naprawdę działały – Bo działać musiało!
PRL to epoka, którą wielu wspomina z nostalgią, inni z niedowierzaniem, a jeszcze inni z cichym rozbawieniem. Czasy, w których brakowało niemal wszystkiego, a mimo to życie toczyło się dalej. Czasy kolejek, kartek, pustych półek i szarej rzeczywistości. A jednak było w tym wszystkim coś dziwnie funkcjonalnego. Bo Polacy, jak mało kto, potrafili sobie radzić w każdej sytuacji. Im większy absurd, tym większa pomysłowość. Poniżej przedstawiamy 15 absurdów z PRL, które w teorii nie miały prawa działać – a jednak działały. Jakoś.
1. Auto „za talon” – i czekanie latami
W PRL zakup samochodu nie był kwestią pieniędzy, tylko przydziału. Trzeba było dostać tzw. talon – specjalne pozwolenie od państwa, najczęściej przyznawane zasłużonym pracownikom, członkom partii albo jako „nagroda jubileuszowa”. Samo posiadanie gotówki nie wystarczało.
Ale to nie koniec. Po otrzymaniu talonu i dokonaniu wpłaty… czekało się 3, 5, a czasem nawet 7 lat na odbiór pojazdu. W tym czasie zmieniały się modele, kolory i realia. Nie można było wybrać wyposażenia, koloru, ani często nawet marki. Kto nie odebrał „przydzielonego” samochodu, mógł stracić wszystko.
Fiat 126p, Polonez, Syrena – marzenia motoryzacyjne PRL-u były realne tylko na papierze. A gdy auto już przyjechało – trzeba było je odebrać… bez paliwa w baku. Dosłownie. Pierwsze kilometry trzeba było pchać.
Absurd? Tak. Ale działało. Bo działać musiało.
2. Fiat 126p jako auto rodzinne
Maluch – mikrosamochód, który stał się symbolem mobilności PRL. Choć był zbyt mały nawet dla dwóch dorosłych osób, woził całe rodziny na wakacje nad morze, z namiotem, dziećmi, bagażem i czasem psem. Jazda z pełnym obciążeniem przypominała walkę o przetrwanie, ale nikt się nie skarżył. Bez klimatyzacji, bez wspomagania, bez bajerów – za to z dźwiękiem silnika, który znała cała ulica. W końcu to był samochód! Własny. Działał? Działał. I to się liczyło.

5. Pralka tylko z meldunkiem – papier ważniejszy niż pieniądze
W PRL-u nie wystarczyło mieć pieniądze, by kupić sprzęt AGD. Aby nabyć pralkę, lodówkę czy kuchenkę gazową, trzeba było okazać meldunek. Sklep mógł odmówić sprzedaży, jeśli klient nie miał potwierdzenia, że posiada mieszkanie, w którym sprzęt zostanie użyty.
Logika systemu była jasna – państwo miało kontrolować, kto, gdzie i po co kupuje dobra trwałe. Meldunek miał „zapewniać racjonalną dystrybucję towarów”. W rzeczywistości prowadziło to do absurdów: młode małżeństwa bez meldunku u siebie nie mogły legalnie kupić pralki. Trzeba było meldować się tymczasowo u rodziny, kombinować przez znajomych lub po prostu – odpuścić.
Papier był ważniejszy niż gotówka. Tylko w PRL można było usłyszeć:
„Przykro mi, ale bez meldunku pralki panu nie sprzedamy.”
4. Jedyny pracodawca – państwo
Nie było wolnego rynku pracy. Każdy pracował „na etacie”, dla państwowego zakładu. Nawet szewc czy fryzjer był „na państwowym”. Zmiana pracy wymagała zgody, a zwolnienie z jednego zakładu często kończyło się nakazem pracy w drugim. Działało? Działało. Choć z wolnością nie miało wiele wspólnego.
5. Puste półki – pełne siatki
Sklepy świeciły pustkami. Czasem na całej półce stał tylko ocet. A jednak ludzie jakoś jedli, gotowali i przetrwali. Jak? Z pomocą znajomości, handlu wymiennego, bazarów, paczek zza granicy. Półki mogły być puste, ale siatki wynoszono pełne – choć rzadko zgodnie z regulaminem.

6. Pralka Frania – domowa betoniarka
Frania nie tylko prała, ale i mieszała: ciasto, ziemniaki na kiszki, farby – bywało różnie. Frania była w każdym domu i często służyła do rzeczy, których producent nawet nie przewidywał. Urządzenie nie do zdarcia. Nagrzewana woda, silnik jak w kosiarkach i ręczna wirówka – to było wystarczające, by uznać Franię za cud techniki!
7. Pewex – tylko dla "wybranych"
Pewex był osobnym światem – sklepem z towarami z Zachodu, gdzie płaciło się dolarami lub bonami towarowymi. Czekolady, dżinsy, kawa, whisky, markowe perfumy – wszystko, o czym reszta mogła tylko marzyć. Kto miał rodzinę na emigracji lub handlował na czarno, ten mógł się tam zaopatrywać. Dla innych – tylko oglądanie przez szybę. Pewex był luksusem, który pachniał inaczej niż cały PRL.
8. Mięso spod lady
Oficjalnie brak. W praktyce: "trzeba znać kierowniczkę". Układy decydowały o tym, czy na święta będzie szynka, czy tylko jakaś zwykła kiełbasa. W PRL handlowano znajomościami bardziej niż złotówkami. Czasem wystarczyło kilka kaw, czekolada z paczki lub "coś z Pewexu", by zdobyć wędliny z prawdziwego zdarzenia.

9. Telewizor, który działał... dopiero po naprawie
W PRL zdobycie telewizora było wydarzeniem. Ale nawet jeśli udało się go kupić, nikt nie gwarantował, że zadziała. Zdarzało się, że fabrycznie nowy sprzęt nie miał obrazu, dźwięku, albo nie reagował na przyciski. Winny był często kineskop – element delikatny, drogi i deficytowy.
W teorii: gwarancja. W praktyce: brak części zamiennych, długie kolejki do serwisów, a czasem konieczność „załatwienia” kineskopu na własną rękę. Ludzie przechowywali wadliwe telewizory tygodniami, a nawet miesiącami, czekając, aż naprawa będzie możliwa.
Były też przypadki, że kupowano sprzęt na tzw. „częściowy odbiór” – z obietnicą, że resztę uzupełni się później. Absurd? Tak. Ale działało. Bo liczyło się, że „już się ma”, a działać zacznie... kiedyś.
10. Telefon? Proszę złożyć wniosek i poczekać… 20 lat
W PRL-u posiadanie telefonu stacjonarnego było luksusem porównywalnym z własnym samochodem. I nie dlatego, że sprzęt był drogi. Po prostu... nie było linii. Aby mieć telefon, trzeba było:
- złożyć oficjalny wniosek w urzędzie telekomunikacyjnym;
- uzasadnić potrzebę (np. ciężka choroba, praca wymagająca kontaktu);
- czekać – nawet 10, 15, a czasem i 20 lat.
Niektórzy, czekając na podłączenie, przechodzili na emeryturę albo umierali. Bywało, że po dekadzie „dzwonili” już tylko z tamtego świata.
Dla „szczęściarzy” był jeszcze jeden wariant: telefon na żetony – tylko do odbierania, bez możliwości dzwonienia. Popularne wśród blokowisk, gdzie „linia jest tylko jedna, a chętnych trzydzieści rodzin”.
Kto miał normalny telefon, stawał się osiedlowym centrum informacyjnym – sąsiedzi dzwonili, przychodzili, prosili. Niektóre numery trafiały nawet do książek telefonicznych... zanim właściciel zdążył kiedykolwiek go odebrać.

11. Prezerwatywy „Eros” – do wielokrotnego użytku (niestety naprawdę)
Grube, śmierdzące gumą techniczną. Ich jakość była tak zła (a trwałość tak duża), że niektórzy je... myli i suszyli. Wielokrotne użycie nie było żartem, tylko rzeczywistością wynikającą z biedy i braku łatwego dostępu do środków antykoncepcyjnych. Były w zasadzie niezniszczalne, choć kompletnie niepraktyczne. A jednak – działały.
12. Ołowiane żołnierzyki – zabawki, które truły
Ciężkie, odlewane z czystego ołowiu figurki były dumą wielu dzieci. Nikt nie martwił się toksycznością metalu, farbą czy ostrymi krawędziami. Najważniejsze, że były "prawdziwe" i dało się nimi dowodzić bitewnym polem na dywanie. Dziś nie do pomyślenia, wtedy – dziecięcy skarb.
13. Meliny – alkohol zawsze dostępny
W czasach, gdy sprzedaż alkoholu była ograniczona godzinowo, a sklepy monopolowe zamykano wcześnie i otwierano późno, istniały miejsca zwane melinami. Prywatne mieszkania, piwnice, a czasem nawet komórki gospodarcze – tam można było kupić wódkę o każdej porze, drożej, ale bez kolejki i bez pytań. Meliny działały nielegalnie, ale władze często patrzyły na nie przez palce. Były ratunkiem dla tych, którzy "zapomnieli wcześniej kupić", albo po prostu szukali towarzystwa.

14. Kartki – nawet na benzynę
System kartkowy miał zapewnić sprawiedliwą dystrybucję towarów. W teorii. W praktyce – trzeba było posiadać kartkę, w sklepie musiał być towar i jeszcze należało mieć szczęście, że jedno trafi na drugie. Kartki obejmowały nie tylko mięso i cukier, ale nawet benzynę. W niektórych sklepach wisiały dziwne rozpiski, jak np.: „Realizujemy kartki z końcówką 3 i 7”. Kto zgubił kartki – nie jadł. Kto miał za dużo – kombinował. System był absurdalny, ale w jakiś sposób funkcjonował przez lata.
15. Radio Wolna Europa słuchane przez szumy i szmatę na głośniku
Choć oficjalnie nie wolno było słuchać zagranicznych stacji, miliony Polaków codziennie wieczorem włączały Radio Wolna Europa. Sygnał był zagłuszany przez państwowe nadajniki, więc audycje docierały przez szumy, trzaski i pisk. Ludzie ustawiali anteny na balkonach, chowali radia do szaf i tłumili dźwięk szmatką, by sąsiedzi nie donieśli. Mimo przeszkód – Wolna Europa docierała, a zakazana informacja była bardziej prawdziwa niż Dziennik Telewizyjny.
Na zakończenie
To wszystko działało. Może nie zawsze dobrze, może nie zawsze bezpiecznie, ale działało. Bo w PRL nie chodziło o wygodę, tylko o kombinowanie. A w tym byliśmy najlepsi na świecie. Te absurdy były czymś więcej niż tylko anomalią systemu – były przejawem zbiorowej zaradności, sprytu i poczucia humoru. I choć dziś patrzymy na nie z uśmiechem, to wtedy były naszą codziennością. Działały. Bo musiały.
Dodaj komentarz